KARTKI MTE

2012 Nr 2 (102) Rok XIII
Biuletyn Mazurskiego Towarzystwa Ewangelickiego w Olsztynie

Przez zieloną granicę do Kortowa

17 czerwca 2012 r. członkowie i sympatycy Mazurskiego Towarzystwa Ewangelickiego po nabożeństwie spotkali się w sali parafialnej, aby wysłuchać wspomnień Pani Heleny Nowak, urodzonej w Bystrzycy nad Olzą, miejscowości położonej na czeskim Śląsku Cieszyńskim. Z racji podeszłego wieku Pani Helena osobiście nie mogła uczestniczyć w spotkaniu, zatem powierzyła przedstawienie spisanych wspomnień swojej córce, Pani Zofii Jurczyk. Dzieciństwo i młodość Pani Nowak, wówczas jeszcze Cieńciała, związane było z rodzinną Bystrzycą i czeskim Śląskiem Cieszyńskim, gdzie do 1939 r. była aktywnym członkiem Macierzy Ziemi Cieszyńskiej w Czechosłowacji. Organizowała kółka teatralne, ochronki, chóry i Koła Harcerskie ZHP (Bystrzyca, Jabłonków, Mosty). Po wojnie w 1946 r., aby rozpocząć naukę w Studium Nauczycielsko-Instruktorskim przy Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w polskim Cieszynie, podjęła ryzykowną decyzję i nielegalnie przekroczyła granicę, bowiem nie otrzymała na to zgody ze strony władz czeskich. Pozostając nadal nielegalnie kontynuowała naukę w Cieszynie jako studentka Wydziału Rolnego PWSGW. Studia ukończyła już w Olsztynie w Wyższej Szkole Rolniczej w 1953 r. Tutaj też w 1977 r. uzyskała stopień doktora nauk rolniczych. Swój czas poświęcała nie tylko pracy naukowej na uczelni w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa, ale widziała potrzebę organizowania spółdzielczości rolnej. W latach 1960-1978 była przewodnicząca Wojewódzkiej Rady Kół Gospodyń Wiejskich w Olsztynie. Pani Nowak powróciła bardziej intensywnie "do spraw śląskich", kiedy przeszła na emeryturę w 1983 r. Wówczas, przy jej współudziale, powstało olsztyńskie Koło Macierzy Ziemi Cieszyńskiej. Za swoją wieloletnią działalność w 1999 r. otrzymała tytuł Honorowego Członka Macierzy.

Mamy nadzieję, że obecne spotkanie otworzy cykl spotkań poświęconych wspomnieniom ewangelików ze Śląska Cieszyńskiego, którzy z różnych powodów znaleźli się w Olsztynie, a powiedzenie "jo je stela" odnoszą się już także do Warmii i Mazur.

Beata Wacławik - Przewodnicząca MTE

 

Zofia Jurczyk

Przez zieloną granicę do Kortowa

Wspomnienia Dr Heleny Cieńciała-Nowak,
WSGW Cieszyn - WSR Olsztyn 1949-1953

Nostalgiczna jesień nastała w Olsztynie - stolicy Warmii i Mazur, w mieście, w którym mieszkam 60 lat. Tutaj założyłam swój dom, pracowałam, tu urodziły się moje córki i wnuczki. Spadające z drzew liście, cisza płożących się nad jeziorami mgieł napawa do zwierzeń. Dzisiaj mam 87 lat i chcę podzielić się z Wami fragmentami swojego życia, które mnie jak wielu z Was nie oszczędzało, ale użalanie nad sobą nie jest moim zamiarem.

W moim sędziwym wieku coraz częściej myślami powracam do stron rodzinnych. Jak odległe są to miejsca....

Niewiele pozostało z mojego domu rodzinnego położonego wśród beskidzkich szczytów, nad bystrym górskim potoczkiem, w malowniczej dolinie, w miejscowości Bystrzyca nad Olzą (Zaolzie aktualnie Czechy). Stara jabłoń - fragment nieistniejącego ogrodu, omszały pień - tragiczny szczątek wiekowego jawora i wysmukla, dumna, piękna, biała brzoza wskazująca ścieżkę do domu.

Mój dom rodzinny - to całe moje życie. Najpierw beztroskie dzieciństwo, miłość, bezpieczeństwo, pierwsza modlitwa, pierwsza pieśń, odkrywanie piękna naszego Stwórcy i pokora wobec Niego. Potem przyszła polska szkoła podstawowa. Czasy, w których pierwsze literki pisałam rysikiem na tabliczce (zeszyty były kolejnym wynalazkiem), dzisiaj w dobie komputerów oceniam bardzo wysoko z uwagi na wartości przekazane przez moich nauczycieli. Były to lekcje uczące patriotyzmu, tolerancji narodowościowej, kulturowej i wyznaniowej.

Świadectwo ukończenia Polskiej Szkoły Wydziałowej w Czechosłowacji (źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

 

Następnie tragiczna wojenna młodość - ciężka praca, tułaczka, walka o przetrwanie, rozłąka, nie zrealizowane marzenia, niepokój, tęsknota, wiara i nadzieja i wreszcie pokora wobec życia.

Skończyła się wojna. Kolejny czas, który nastał nazwałabym odrabianiem zaległości i wylotem z rodzinnego gniazda.

Obciążona wieloma traumatycznymi przeżyciami i edukacyjnymi zaległościami miałam pomysł na dalsze życie. Powróciły moje młodzieńcze marzenia, by zostać nauczycielką. W rachubę wchodziła tylko polska szkoła. Zwróciłam się z prośbą do władz czechosłowackich o uzyskanie pozwolenia na naukę w Polsce, w Polskim Cieszynie (mieście oddalonym od mojego domu rodzinnego o ok.17 km). Z niecierpliwością czekałam na odpowiedź - przyszła niebawem, ale odmowna. Moja desperacja sięgnęła zenitu. Niepokorna wobec władz postanowiłam przez góry Beskidu Śląskiego nielegalnie przekroczyć zieloną granicę, by znaleźć się w Polsce. Tak też uczyniłam.

Moja rodzina nie była zamożna, a na kolejną drogę mojego życia dostałam trochę osobistych rzeczy i... zasady godnego życia, szacunek do pracy, wrażliwość, pokorę, umiłowanie ludzi, siłę do walki z przeciwnościami losu. Ktoś powiedziałby niewiele...

Rzeczywiście niewiele zważywszy na liczbę wymienionych przymiotów, natomiast bardzo wiele zważywszy na konsekwencje wynikające z ich stosowania na co dzień. Mój wielki "skromny" posag okazał się bogactwem mojego życia.

Zapisałam się do Studium Nauczycielsko-Instruktorskiego po ukończeniu którego, mogłam zdobyć uprawnienia do nauczania w szkole rolniczej. Przydzielono mi internat.

Kiedy dokuczała mi tęsknota za domem, sobie tylko znanymi ścieżkami przekraczałam granicę państwową, ale zawsze z duszą na ramieniu. Tęsknotą za rodzicami pokonywałam strach przed strażą graniczną.

Pewnego razu, było to jesienią, wypatrzyła mnie straż graniczna, żołnierze ruszyli w moim kierunku. Byłam przerażona, prysły moje marzenia, pojawiła się wizja ciężkich konsekwencji, za te moje nielegalne górskie wędrówki.

Tuż na granicy jeszcze po czechosłowackiej stronie stała mała góralska chałupka, a pole przynależne do niej zahaczało o terytorium Polski. Za domem starsza kobieta kopała ziemniaki.

Witejcie Ciotko! - zawołałam głośno. Mamulka mnie tu do Was przysłali, by Wam pómóc w kopaniu ziemnioków. Kobieta podniosła głowę do góry i z szerokim uśmiechem odpowiedziała także góralską gwarą: "Dziouszko, kopaczka je tukej na miedzy pod chrostem. Żwawo wzięłam motykę do rąk i zaczęłyśmy razem kopać ziemniaki. Straż graniczna przez dłuższy czas przyglądała się naszej pracy, po czym żołnierze odeszli. Odetchnęłam. I tym razem się udało.

Skończyłam szkołę. Zostałam nauczycielką. Przez rok pracowałam w szkole rolniczej w Kończycach Wielkich. Zamarzyłam o studiach .

Świadectwo ukończenia Studium Nauczycielsko - Instruktorskiego przy WSGW w Cieszynie (źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

 

Było to 3.X.1949 roku - w tym dniu otrzymałam upragniony indeks Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego w Cieszynie.

(źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

Do dnia dzisiejszego, na pamiątkę immatrykulacji w indeksie przechowuję tekst ślubowania.

 

(źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

 

Na uroczystości rozpoczęcia roku akademickiego usiadł obok mnie młody, przystojny student - Wojtek. (wówczas jeszcze nie wiedziałam, że zostanie moim mężem i będzie przy mnie przez kolejnych 46 lat).

Zamieszkałam w akademiku, który mieścił się w budynku dawnych koszar wojskowych. Mój pokój był sześcioosobowy, stał w nim ogromny piec kaflowy. W okresie zimowym codziennie o 7 rano woźny budził nas swym okrzykiem wągiel ! wągiel ! (wiaderko z węglem stało pod drzwiami). Nie każda z moich współmieszkanek potrafiła rozpalić w piecu stąd czasami po powrocie z zajęć w pokoju było bardzo zimno. Warunki mieszkaniowe dalece odbiegały od dzisiejszych standardów. Korzystałyśmy z łaźni miejskiej (było w niej sterylnie czysto) - takie to były czasy. Chłopcy (studenci) mieszkali w innym budynku.

Zaprowiantowanie mieliśmy w stołówce akademickiej. Codziennie według opracowanego grafiku pełniliśmy dyżury w jadalni przy obsłudze koleżanek i kolegów. W owej jadalni stało pianino, w porze obiadowej muzycznie i aktorsko zdolni studenci dawali koncerty. Z rozrzewnieniem dzisiaj wspominam Jurka Miksia pięknie grającego na pianinie i dwóch braci: Tadzia i Kazia Wrona - naszych wspaniałych tenorów. Śpiewali dla nas arie operowe, pieśni patriotyczne i niezwykle romantyczne piosenki o miłości. (Tadeusz i Kazimierz w czasie wojny występowali w teatrzyku wojennym i razem z nim przeszli szlak bojowy od Lenino aż po Berlin).

Mój rok był bardzo zróżnicowany wiekowo. Część studentów była tuż po maturze, zdecydowana większość po różnych wojennych przejściach dobijała 30-tki. W tym miejscu pragnę wspomnieć kolegę Żarnowieckiego. Jego jedynym majątkiem był wojskowy szynel (nigdy się z nim nie rozstawał, przykrywał się nim do snu). Był sam - cała jego rodzina została w czasie wojny wymordowana, a dom zniszczony.

My studenci I roku wydz. Rolnego byliśmy pełni pozytywnej energii, zapału, do ludzi podchodziliśmy z dużą ufnością. W tych czasach obca była dla nas niezdrowa konkurencja zwana dzisiaj wyścigiem szczurów. Byliśmy ambitni, koleżeńscy. Pomagaliśmy sobie w nauce udzielając nawzajem szybkich kursów z algebry, chemii, fizyki celem nadrobienia wojennych szkolnych zaległości.

Zachwyceni pięknem Beskidu Śląskiego organizowaliśmy w wolnym czasie wędrówki po górach. Na trasie i w krótkich chwilach wytchnienia zwykle "gdzieś" nad potokiem śpiewaliśmy mnóstwo piosenek. Cieszyliśmy się z bycia razem. Bywało też i tak, że podczas górskich wypraw powtarzaliśmy przerobiony materiał, albo wzajemnie się odpytując.

Z okresu cieszyńskiego wspominam kilka zabawnych epizodów. Zabytkowa ulica Głęboka, wybrukowana była kocimi łbami, zaczynała się nad Olzą tuż przy przejściu granicznym i stromo biegła w kierunku miejskiego Ratusza. Razem z moją koleżanką Danusią Frydecką biegnąc na zajęcia mijałyśmy starszego pana zamiatającego ulicę, który z trudem pchał pod górę wózek z odpadami. Z Danusią bez uprzedniego uzgadniania w jednym momencie wyrwałyśmy wózek i zaciągnęłyśmy go prawie pod Ratusz ku wielkiej wdzięczności "zamiatacza".

Na Rynku w Cieszynie stała (i stoi do dzisiaj) fontanna z rzeźbą św. Floriana. Nasi koledzy z roku chwaląc się, opowiadali niesamowite historie związane z nocnymi kąpielami właśnie w tej fontannie. Ot "Kozaki" - tak naprawdę to nikt ich tam nigdy nie widział.

W tamtych czasach bycie studentem - było zaszczytem. Brać studencka cieszyła się wielkim autorytetem wśród mieszkańców miasta, a to zobowiązywało. Z dumą nosiliśmy nasze studenckie czapki.

W Polsce w dalszym ciągu przebywałam nielegalnie, ale otrzymałam należną w pasie granicznym przepustkę, dzięki której mogłam przekraczać granicę. Dużą uciążliwością był dla mnie nakaz codziennego meldowania się straży granicznej na moście granicznym nad Olzą.

Po pierwszym roku studiów dowiedzieliśmy się o decyzji przeniesienia naszej cieszyńskiej szkoły do Olsztyna. Wiadomość była dla nas szokiem.

Po ochłonięciu, przynajmniej dla mnie, wyjazd na ziemie odzyskane jawił się jako kolejna ciężka życiowa tułaczka. Cały okres wojenny byłam poza domem, ciężko pracując i błąkając się od Wiednia po Sudety.

W 1950 roku we wrześniu wyjeżdżamy z Cieszyna do odległego o 600 kilometrów Olsztyna, miasta, w którym nie było tradycji uniwersyteckich. Podróż trwała dwie doby. Pierwsza przesiadka była w Katowicach, następna w Warszawie, kolejna w Działdowie, następna w Iławie (każda przesiadka to wielogodzinne oczekiwanie na następny pociąg).

Każdy student miał przydzielone do wykonania zadanie związane z przeprowadzką. Wraz z Wojtkiem byłam odpowiedzialna za zapakowanie całej biblioteki (poświęciliśmy na to całe wakacje) i zorganizowanie jej w nowym miejscu. To nowe miejsce okazało się "nowym" w każdym calu.

Dla mnie były to nowe krajobrazy mazurskich jezior i łąk, wilgotny, ostry klimat, przepastne lasy, garstka ludności miejscowej i ogrom napływowych ludzi z różnych regionów. Każdy z nich przywiózł swoją kulturę, tradycje i upodobania. Byliśmy wówczas młodzi, pełni entuzjazmu, zapału do pracy, do życia, a łączył nas wspólny cel - ukończenie studiów i jak najszybsze podjęcie pracy, bo w powojennej Polsce była potrzebna każda para rąk.

Kortowo w roku 1950-tym niczym nie przypominało dzisiejszego. Na miejscu budynku Nowej Zootechniki stała stara stodoła, bagienko i małe jeziorko było na terenie dzisiejszego stadionu, na Słonecznym Stoku uprawiano ziemniaki. Stary Dwór był terenem poletek doświadczalnych, wypasano tam barany, hodowano trzodę, były kurniki. W Pozortach pasły się krowy, a melioranci regulowali koryto Łyny. Jezioro kortowskie obfitowało w ryby. Raki można było spotkać w jeziorze i w Łynie (Wojtek przez całe życie był zapalonym wędkarzem, naszą wspólną pasją była turystyka piesza i kajakowa).

Na terenie parku za IRŚ-em był cmentarz, aż do dzisiejszego dnia zachowały się cmentarne alejki. Obecnie wielu studentów UWM przechadza się nimi codziennie, nie znając historii tego miejsca.

Każdą wolną od zajęć chwilę my - studenci przeznaczaliśmy na "czyny społeczne", naszym zadaniem było uporządkowanie terenu Kortowa, rozbiórka spalonych budynków, budowa akademików "jedynki" i "dwójki".

Popołudniami roześmiana brać studencka maszerowała ulicami miasta, by uczestniczyć w obowiązkowych capstrzykach na placu Świerczewskiego.

Z tego okresu pragnę wspomnieć epizod, który dzisiaj oceniam, jako bardzo zabawny. Wojtek razem z kolegą, którego nazwiska już nie pamiętam znaleźli gdzieś rakiety do gry w tenisa. Zagospodarowali kawałek terenu na boisko do gry. Nazajutrz z imienia i nazwiska zostali przez kukuruźniki (głośniki zainstalowane na słupach w Kortowie) zganieni za ..... propagowanie imperialistycznego sportu! Takie to były czasy.

Studentki mieszkały w budynku dzisiaj przy ul. Prawocheńskiego 13. Tam mieścił się akademik żeński. Pokoje były wieloosobowe, często niedogrzane, a w nich metalowe łóżka piętrowe. Na przeciwko był akademik męski.
W jednym z pokoju chłopcy wykonali napis "Koledzy, jeżeli wódka przeszkadza wam w nauce, przestańcie się uczyć" W tamtych czasach bawiło nas to studenckie "przesłanie"

Byłam pilną, dobrą studentką, a zdobywanie wiedzy było dla mnie radością. Czasami miałam problemy z pewnymi przedmiotami wynikającymi z zaległości wojennych, braki wiedzy musiałam samodzielnie nadrabiać i uzupełniać. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że z uczelnią zwiążę się na całe życie zawodowe.

(źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

Nasza jedyna sala wykładowa znajdowała się na parterze w budynku dzisiaj przy ulicy Prawocheńskiego 15, aktualnie siedzibę ma tam wydz. Geodezji. Była to prowizoryczna, zimna klasa. Do południa odbywały się w niej wykłady dla wydz. Rolnego, po południu wydz. Mleczarskiego. Było ciasno, niewygodnie i nikt z tego powodu nie narzekał. Obecność na wykładach była obowiązkowa.

W tych czasach nie było jeszcze długopisów, zeszyty były rarytasem. Moi koledzy z grupy znaleźli stare poniemieckie kwitariusze cienkie jak bibułka, świetnie nadające się do robienia notatek. Chwilowo problem zeszytów został oddalony. Brakowało książek, podręczników, skryptów, dobre notatki były więc połową egzaminacyjnego sukcesu. Wykładowcy nie mieli dla nas taryfy ulgowej. Trzeba było się uczyć i ostro wkuwać.

Zapewnie i dzisiaj niektórzy profesorowie mają swoje "dziwactwa", wówczas postrachem był prof. Lazar, rzucał garstkę kamieni do góry, spadające należało poprawnie nazwać by zaliczyć gleboznawstwo - ależ było to trudne!

Miłość do kotów prof. Wawrzyczka przeszła już do historii. Problemem było: co zrobić? - jak się zachować na egzaminie?, gdy jedyne krzesło dla studenta okupuje pupil profesora, a kolejny śpi na biurku?

Kadra profesorska wywodziła się w dużej mierze z Cieszyna, sporo wykładowców przyjechało z Łodzi. Nasi nauczyciele byli wymagający w stosunku do siebie, wymagali od nas. Byli dla nas wzorami, autorytetami - bo byli pięknymi, prawdziwymi, wrażliwymi , wychowawcami. Znali każdego studenta z imienia i nazwiska. Nikt z nas nie był anonimowy. Profesorowie znali nasze problemy, a te wielkie, poważne pomagali rozwiązywać. Na ich pomoc zawsze można było liczyć pomimo dystansu jaki nas dzielił.

Dzisiaj z wielką serdecznością wspominam p. prof. Wengris (zwaną ciocią), prof. Wawrzyczka, prof. Młynka, prof. Kończykowskiego, prof. Wanica, prof. Gałaja, prof. Rzeszowskiego i pp prof. Dubiskich, jestem wdzięczna losowi za to, że miałam właśnie takich nauczycieli.

Oprócz zajęć teoretycznych uczestniczyliśmy w praktykach zawodowych, które odbywaliśmy w gospodarstwach rolnych. W owych czasach "PeGeeRy" nie gwarantowały studentom godziwych warunków mieszkaniowych, czasami nie było wyżywienia, otrzymywaliśmy suchy prowiant. Nieraz bywało tak, że praktyka zawodowa była prawdziwą szkołą przetrwania. Nasza praca przy produkcji rolnej była bacznie obserwowana i opiniowana.

Opinia z praktyk zawodowych (źródło: archiwum domowe dr Heleny Cieńciała-Nowak)

W 1953 roku skończyłam studia uzyskując tytuł inż. rolnictwa. Wraz z moim mężem otrzymałam nakaz pracy.

Moje marzenia o pracy w charakterze nauczycielki w jakiejś małej szkole ziściły się do roli wykładowcy i pracownika naukowego w Akademii Rolniczo-Technicznej. Mój mąż podjął pracę w Instytucie Rybactwa Śródlądowego - także w placówce naukowej.

Kiedy moje dwie córeczki Kasia i Zosia usamodzielniły się na tyle, że mogłam je zaprowadzić do przedszkola rozpoczęłam pracę zawodową. Był to ciekawy okres w moim życiu - dzielenia obowiązków domowych z pracą zawodową i działalnością społeczną.

Bezinteresownie szkoliłam gospodynie wiejskie w odległych terenach, gdzie czasami jedynym środkiem lokomocji były furmanki lub sanie. Problemem wtedy nie było marznięcie na przydrożnych przystankach w oczekiwaniu na jedyny autobus, prowadzenie szkoleń w wychłodzonych salach wykładowych w remizach strażackich czy klubach rolnika, nie przespane noce. Dzielenie się wiedzą i pierwsze zwiastuny przemian na wsi dawało mi wiele satysfakcji, napędzało do kolejnych wyzwań i inspirowało do dalszej pracy.

Zakładałam Koła Gospodyń Wiejskich, organizowałam kursy, podejmowałam wiele inicjatyw na rzecz rozwoju środowiska wiejskiego. Doceniono moją pracę. Zostałam wybrana na Wojewódzką przewodniczącą Kół Gospodyń Wiejskich, członkinię Krajowej Rady Kobiet. Pełnienie tych funkcji pozwalało rozszerzać moją społeczną działalność na szersze kręgi województwa i kraju.

W tych czasach obroniłam dysertację doktorską , której tematyką była organizacja czasu pracy gospodyni wiejskiej.

Dużo satysfakcji sprawiała mi praca dydaktyczna. Moi studenci lgnęli do mnie nazywając mnie swoją cioteczką. Spory garnek łez wylały u mnie w domu młode dziewczyny z powodu zawiedzonych miłości, każdą wysłuchałam, pocieszyłam tak jak umiałam. Przychodzili do mnie także inni studenci z większymi i prawdziwymi problemami życiowymi. Wspólnie szukaliśmy możliwości ich rozwiązywania.

Studentka Lidka - sierota na swój ślub nie chciała wychodzić prosto z akademika, swojego domu nie miała. U siebie w mieszkaniu udzieliłam "młodym" błogosławieństwa, a na weselu pełniłam rolę "matki" panny młodej.

Mój dom był zawsze otwarty dla moich wychowanków, którzy rozsypali się jak sznur paciorków po całej Polsce i świecie.

Dzisiaj otrzymuję od nich dowody pamięci w postaci listów, kartek, czasami telefonują.

Teraz przychodzą do mnie ich dzieci, a raczej już wnuki, którzy śladami dziadków, rodziców podjęli studia na przekształconej mojej uczelni w Uniwersytet Warmińsko-Mazurski. Wpadają pogadać, na chwilę w przerwie między zajęciami. Mam zawsze dla nich herbatę z sokiem malinowym i domowe ciasto drożdżowe.

Dalej nie będę ciągnęła wątku pracy zawodowej, to jest już przeszłość, bo od 27 lat jestem na emeryturze.

Moi rodzice pomagali potrzebującym, mnie pomagali inni (cała rodzina pozostała w Czechach), a ja starałam się oddać ten zaciągnięty dług z procentem. Córki nie są obojętne na ludzką krzywdę innych, wnuczki także, miałam na to dużo dowodów. Świadomość przekazania rodzinnych wartości dzieciom i wnukom napawa ogromnym optymizmem.

Moja młodsza córka Zosia od kilku lat pracuje na Uniwersytecie. Jej zawodową pasją jest pielęgniarstwo. Miałam okazję obserwować z jakim trudem, desperacją, zaangażowaniem i radością uczestniczyła w tworzeniu i organizacji od podstaw nowego kierunku kształcenia którym jest Pielęgniarstwo.

W Olsztynie nie zapomniałam nigdy o swoich cieszyńskich korzeniach. Zebrałam kilka osób i wspólnie założyliśmy Koło Macierzy Ziemi Cieszyńskiej, by kultywować i propagować kulturę naszych ojców, dziadków, propagować historie naszych małych ojczyzn, oraz pokazywać związki między mazurami a cieszyniakami. Na dzień dzisiejszy nasze Towarzystwo liczy już ponad 150 członków. To już też jest kolejna historia mojego życia.

Z inicjatywy i na wniosek Macierzy Ziemi Cieszyńskiej za całokształt mojej pracy zawodowej i społecznej otrzymałam Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

Jesień na Mazurach jest tak samo piękna jak w Beskidach.

Gdzie jest moja mała ojczyzna?

Wychowana w kręgach kultury protestanckiej i kultury Śląska Cieszyńskiego przeniosłam z nich do dorosłego życia to, co najlepsze. Prawie całe moje życie toczy się tu na Mazurach. Czuję duchową więź z Mazurami, losów, których historia nie oszczędzała. Zatem moja mała ojczyzna jest tam - gdzie się urodziłam (noszę ją w sercu) i tu gdzie założyłam rodzinę, gdzie urodziły się moje córki i wnuki.

Życie pisze dla mnie nowy, interesujący scenariusz. Niebawem zostanę prababcią - na świat przyjdzie mój pierwszy prawnuk/prawnuczka (?). Będzie to kolejna piękna historia. Cieszę się.

Wspomnienia opracowała Zofia Jurczyk

 


KARTKI MTE, 2012 Nr 2 (102) Rok XIII
Biuletyn Mazurskiego Towarzystwa Ewangelickiego.
Adres: 10 - 026 Olsztyn, ul. Stare Miasto 1,
tel. + 48 89 527-22-45
Konto: PKO BP II/0 Olsztyn 93 1020 3541 0000 5002 0091 1180
http://www.luteranie.pl/diec.mazurska/pl/mte.html
http://www.mtew.prv.pl


Powrót do poprzedniej strony
Mazurskie Towarzystwo Ewangelickie
Wydrukuj stronę

(c) 2012.06.22 - Diecezja Mazurska KEA w RP - olsztyn@luteranie.pl